84 spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książki - 27 grudnia 2016 r.

O Remigiuszu Mrozie mówi się - co daje efekt nieco ironiczny - że to najgorętsze dziś nazwisko w polskiej literaturze kryminalnej. Faktem jest, że jego pojawienie się wśród autorów tego gatunku to prawdziwy blitzkrieg. 29-letni dziś pisarz z Opola ukończył z wyróżnieniem studia prawnicze, zrobił doktorat, a następnie zrezygnował z obiecującej kariery. Wrócił z Warszawy na rodzimą Opolszczyznę i zabrał się do pisania książek - oprócz kryminałów także historycznych i zaliczanych do fantastyki.

Zadebiutował w 2013 roku „Wieżą milczenia”, a „Immunitet” jest jego - uwaga! - czternastą książką opublikowaną w ciągu ledwie trzech lat. Poukładał je w trzy serie - sięgającą czasów II wojny światowej „Parabellum”, serię „tatrzańską” z komisarzem Forstem, no i tę z adwokat Chyłką, do której zalicza się „Immunitet”. Ma też w dorobku kilka książek do żadnej serii nieprzynależnych. Sześć spośród tych powieści jest obecnie w pierwszej pięćdziesiątce najlepiej w Polsce sprzedawanych książek sensacyjnych Empiku.

Mróz „stał się gorący”, zanim jeszcze do promocji jego twórczości wziął się jakikolwiek poważniejszy spec od marketingu. I zanim nowego pisarza zdążyły zauważyć tradycyjne media. Czytelnicy byli szybsi - odkryli publikującego w dosyć peryferyjnych wydawnictwach pisarza dzięki szeptanej propagandzie, która w dzisiejszych czasach rozgrywa się głównie na forach internetowych. I co więcej: mieli rację - dziś również znawcy przyznają, że autor „Immunitetu” jest pisarzem nie tylko poczytnym, lecz także dobrym.

Pozostaje oczywiście pytanie, jak Remigiusz Mróz to wszystko robi, jakim cudem w ciągu trzech lat napisał czternaście przeważnie grubych i przeważnie udanych książek. Bo gdyby był starzejącym się pisarzem amerykańskim, mającym w dorobku kilka spektakularnych bestsellerów, sprawa byłaby raczej oczywista - za kolejnymi książkami sygnowanymi przez modnego pisarza stoi manufakturka ghostwriterów. Jesteśmy jednak w Polsce, w dodatku chodzi o pisarza niespełna trzydziestoletniego, a jeszcze trzy lata temu całkowicie anonimowego.

Sam Mróz w swej wydajności nie widzi niczego dziwnego. W wywiadzie dla popkulturowego portalu Dzika Banda opowiada: „Siadam i piszę. (...) Zaczynam pracę około dziewiątej, a o czternastej robię przerwę. Przez ten czas zazwyczaj piszę około dziesięciu, piętnastu stron. I to zazwyczaj się udaje. Jeśli nie idzie, zmuszam się i czekam, aż ten pociąg się rozpędzi. Potem idę biegać. Przebiegam około piętnastu, siedemnastu kilometrów, wracam, jem obiad i oglądam dobry serial. Później zaczynam drugą turę pisarską i trwa ona od osiemnastej do dwudziestej trzeciej trzydzieści. Wtedy nie narzucam już sobie minimum objętościowego. Ile napiszę, tyle napiszę. A na koniec dnia siadam z jakąś książką i się relaksuję. Trzymając się tego schematu, można wydawać kilka książek rocznie”.

Choć jest doktorem praw, to bardzo stara się nie przeładowywać swych powieści prawniczą erudycją. W końcu chce być nie instruktorem prawa, ale autorem dobrze się czytających, rozrywkowych historii. Mówi, że nawet finansowo wychodzi na tym lepiej niż na niedoszłej karierze prawnika korporacyjnego. Cud w kraju o tak słabym czytelnictwie.

Recenzja Piotra Bratkowskiego „Newsweek”

powrót